wtorek, 3 stycznia 2012

#937 - Rok 2011 zdaniem krytyków (część pierwsza)

Po raz pierwszy w cyklu naszych starorocznych podsumowań oddajemy głos tym, którzy o komiksie przede wszystkim piszą. Krytycy, recenzenci, redaktorzy dokonują rozrachunków z mijającym 2011 rokiem. W pierwszej części gościmy Przemka Pawełka, Macieja Reputakowskiego, Jakuba Sytego, Mikołaja Ratkę i Jacka Jastrzębskiego, a już jutro pojawi się kolejna porcja głosów w tym temacie autorstwa Dominiki Węcławek, Tomasza Pstrągowskiego, Michała Misztala i Jakuba Jankowskiego.


Przemek Pawełek (koneser komiksowych smakołyków, jako dziennikarz okazyjnie o komiksach mówiący):

Nie wiem, kto tak naprawdę odpowiada za zabicie polskiego komiksu, ale należy mu się chyba medal. Zacytuję tu (pewnie nie ja jedyny) Szymona Holcmana: jest zajebiście. To nie myślenie życzeniowe, nie przymykanie oczu, tylko fakt, z którym na pewnych płaszczyznach trudno polemizować. Rok 2011 dał mi sporo komiksowych powodów do zadowolenia.

Po pierwsze – to mocny rok, jeśli chodzi o premiery polskich autorów, zarówno jeśli chodzi o ilość, jak i poziom. „Rewolucje #6: Na morzu” Skutnika i Szyłaka to kapitalna konstrukcja prostej w sumie opowiastki, która zmusiła mnie do przeczytania tego komiksu trzy razy. Jest czego się dopatrywać. „Diefenbach” Szneidera zniszczył mnie paroma planszami (zwłaszcza splaszowa strona z pejzażem robi wrażenie), ujął klimatem. „Czasem” Janusza i Podolca zaskoczyło stylem i tempem, w jakim rozwija się autor strony wizualnej dzieła. „La Masakra”… No cóż, to masakra i tyle, nic do dodania, rżałem ostro. „Scientia Occulta” nie urwała mi tyłka, ale to przyjemny, a co najważniejsze – fajnie narysowany komiks. Zapoznałem się w końcu z „Blerem” i podoba mi się to, co robi Rafał Szłapa. Czekam na finał. Wojtek Stefaniec skończył w końcu szyłakowe „Szelki”, ziniolowcy wydali best-offa, a „Osiedle Swoboda” doczekało się zasłużonego - pierwszego jak na razie - dodruku. Do tego Przemo wydał nowy album…

Mijający rok to też mocne uderzenie szarej (a w sumie to dość barwnej jednak) strefy wydawców niezależnych, samodzielnych, ziniarzy, kserarzy i im podobnych. Saga „Henryk Kaydan”, dorobiła się przyległości, do obiegu wrócił Fil, wciągając do zabawy swoich kolegów, od Dolnej Półki - która ciągnie i „Kolektyw” i „Człowieka Bez Szyi” – pączkują poboczne projekty autorów, bicepsiarze atakują z „Tricepsem”, Dębski wydaje „Duże ilości psów naraz”, które stały się przerastającym mnie fenomenem, mnożą się nowe publikacje. Czuć to było na BFK, ale to, co działo się w temacie własnych inicjatyw wydawniczych na MFK(iG) było już trudne do ogarnięcia. Tam „Hałabała”, tu kolejne „Nienawidzę Ludzi” i „Deus Ex Machina”, Godai łazi i sprzedaje swoją broszurkę z wywiadami, a przy następnym stoliku stos makulatury z kolejnymi tytułami, z których połowa mi nic (jeszcze) nie mówi. No i wybornie, może nie ma „Jeju”, w akcji zaginął „Maszin”, podobnie „Karton”, ale dalej jest oddolne ciśnienie i są osoby, którym się chce. I jest ich chyba coraz więcej.

Festiwale. W skrócie napiszę tylko, że nie pamiętam już, kiedy ostatnio było tylu faktycznie mnie jarających gości z zagranicy. Reszta po staremu. Tylko i aż.

Oczywiście nie mam różowych okularów i widzę problemy. Że Empik tnie wydawców w przysłowiowego człona, nie tylko komiksowych zresztą. Że Egmont dalej wydaje najwięcej, ale 80% oferty stanowią Kaczory, Asterixy, Thorgale i Gwiezdne Wojny. Że nowy „Funky Koval” co najmniej zawodzi i dalej nie ma o nim filmu. Że dalej jesteśmy wesolutkim gettem, które radośnie bawi się we własnym towarzystwie, a którym nikt niemal poza nami nie jest zainteresowany, o ile nie pieprznie szopka z Chopinem. Że Chopin właśnie , który mimo wszystko może zrobił coś dobrego komunikatem „komiks nie musi być dla dzieci”. Że komiks bękartem kultury, i tak dalej. Ale z drugiej strony - ten rok to dla mnie właśnie rok pewnej mobilizacji. „Sceny z życia murarza”, „Wiedźmin” – wymieniać można jeszcze pewnie długo. Z faktem, że komiks w 500 czy 800 egzemplarzach to smutna norma, a grono fanów nie chce się jednak powiększyć, pozostaje się już tylko pogodzić, żeby żałoba nie przesłoniła innych ważnych rzeczy. A jest co obserwować.

Powoli dokonuje się zmiana warty. Młodzi autorzy ogorzali, częściowo zakorzenili się już na ryneczku, świeżaki chcą tworzyć, być wydawanymi albo wydawać samemu. Chcą coś robić, a zawód i zrażenie się twardymi regułami wolnego rynku jest jeszcze przed nimi. Wczorajszym „autorom młodego pokolenia” przybyło latek, przeszło emo, pogodzili się z tym, że z tego hobby wyżyć się nie da, a nawet trzeba do niego dołożyć czasem. W końcu sztuka wymaga poświęceń, więc dalej robią swoje, stając się „pokoleniem średnim”.

2011 to dla mnie – dobijam już do końca – rok pewnej symbolicznej sceny, mówiącej sporo o mocnym wejściu młodszego pokolenia. Nie chodzi mi bynajmniej o radość Belego i Okólskiego, odbierających w Łodzi nagrodę publiczności, a o sytuację bardziej kameralną. W trakcie BFKowej bitwy komiksowej, którą miałem przyjemność prowadzić, mazaki na własne życzenie skrzyżowali Mateusz Skutnik, czyli reprezentant starej gwardii, i Igor Wolski, jako młody-gniewny. Obaj starli się w tej samej kategorii wagowej. Pojedynek był dość wyrównany, wygrał jednak Mateusz. Wymowa tamtej scenki była jak dla mnie dość oczywista: „już niedługo przekażemy Wam pałeczkę w tej sztafecie - może wcześniej, może później, ale na pewno jeszcze nie teraz”. Bądźmy uważni. Obserwujmy. Cholera wie, co przyniesie nam na polu komiksu rok 2012.


Maciej Reputakowski (były rednacz komiksowego Poltera, obecnie nadredaktor Poltergeista):

Dla mnie rok 2011 był rokiem lekkiego zdystansowania się do komiksowa. Lekkiego, bo i tak każdy dzień zaczynam od sprawdzenia, co w piłce nożnej i komiksach piszczy. Ale na tyle mocnego, by choć trochę spojrzeć na radości i smutki komiksiarzy z dystansu statystycznego zjadacza kultury.

Konkluzja jest smutna albo wesoła – zależy, jak na to spojrzeć.

Smutna, bo komiksowo tak jak nikogo nie obchodziło (pomijam aferę z Chopinem, bo komiksowe podłoże nie miało w niej w zasadzie żadnego znaczenia), tak nie obchodzi. Problemy wydawców odbijają się echem w niszy, ale szumu poza nią nie robią. Walka z Empikiem stała się głośna dopiero wtedy, gdy rozkręcono parę sieciowych akcji i zainteresowały się nią ogólnopolskie media.

Wesoła, bo wciąż ukazuje się wiele świetnych komiksów. Zaletą polskiego rynku zawsze była selekcja materiału, dzięki czemu dostawaliśmy mnóstwo świetnych pozycji, śmietankę tego, co ukazuje się za granicą. I to się nie zmieniło. Być może komiksów jest ogólnie mniej, a ceny wielu z nich zmuszają do zaciągania pożyczek pod zastaw mieszkania. Ale i tak na koniec roku zorientowałem się, że mam do nadrobienia z dwadzieścia tytułów, w tym kilka „musisz-mieciów”. Jest o co prosić rodzinę pod choinkę.


Jacek Jastrzębski (o komiksie pisze na Alei Komiksu, jeden z tercetu tworzącego wydawnictwo ATY):

To był szybki komiksowy rok. Mam nawet wrażenie, że deko za szybki.

Zacznijmy od większych imprez komiksowych. 2011 to drugi z kolei rok, gdy starałem się odwiedzić wszystkie większe imprezy w Polsce (nie udało mi się dojechać na LeSzKa). Niestety, dało się zauważyć mniejszą frekwencję na większości z nich. Wyjątkiem jest Bałtycki Festiwal Komiksu, który ściągnął więcej odwiedzających z powodu gwiazdy tego festiwalu (Bisley). Mam też wrażenie, że tegoroczny MFKiG miał więcej odwiedzających, przynajmniej tych w rejonie giełdy.

Zauważalna jest też mniejsza ilość komiksowych premier dużych wydawnictw. Na pewno nie jest to zbyt pozytywne zjawisko, bo świadczy o delikatnym osłabieniu rynku, ale powoduje wysyp zinów. Pojawia się więcej publikacji polskich autorów, czasami zupełnie nie nieznanych, potrafiących zaskoczyć negatywnie, jak i pozytywnie. Takim pozytywnym zaskoczeniem jest Sławomir Lewandowski, debiutant roku. Człowiek znikąd, nie udzielający się w środowisku, który sam postanowił wydać swoje komiksy. Jego prace naprawdę zaskakują w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu. Scenariusz większości z nich jest mocno porypany, ale nie w wulgarny, czy prostacki sposób.

Z rzeczy mniej przyjemnych jeszcze w 2011 roku walnęła informacja, że siódmy numer „Kartonu” będzie ostatnim. Straszliwie szkoda. Liczę, że kilka z serii pojawiających się w tym periodyku pojawi się w innych publikacjach. Poza tym brakowało mi magazynu, który przejąłby schedę po „Ziniolu” jeżeli chodzi o publicystykę komiksową. Owszem w „Bicepsie” troszkę się jej ukazuje, ale jak dla mnie, to deko za mało. Boli również zakończenie działalności serwisu Wrak.pl. Szkoda. Ale cieszy fakt, że Jarek Obważanek nie wycofał się całkowicie z komiksowa.

Z rzeczy dotyczących bezpośrednio mnie, uważam 2011 rok za bardzo dobry. Oficyna ATY której poświęcam część swojego czasu wydała w tym roku cztery komiksowe pozycje. Byłoby pięć, ale z powodu problemów z drukarnią musieliśmy przesunąć premierę pierwszego „Tricepsa” na 2012. Aż dwie („Szkicownik” i „La Masakra”) dostały się do plebiscytu „Komiks Roku”, co już samo w sobie jest bardzo pozytywne.

Podsumowując rok 2011 nie był wybitny, ale był bardzo dobry. Czekam jednakowoż z niecierpliwością na kolejny.


Jakub Syty (jeden z redaktorów Kazetu, prowadzący również blog poświęcony Thorgalowi):

Mam wrażenie, że rok 2011 nie zasypał mnie tak wieloma komiksami, jak bywało w latach ubiegłych, ale mimo wszystko na moje półki trafiło sporo dobrych tytułów. Czytelnik wciąż ma do wyboru różnorodne pozycje, a wiele z nich aspiruje do zajęcia nobilitujących miejsc na podium różnych rankingów i podsumowań. Mimo wszystko ułożenia osobistego topu zaniechałem.

Największą przyjemność sprawiło mi w tym roku czytanie komiksowych seriali – przede wszystkim „Żywych trupów” czy „Pluto”. Dlatego podoba mi się zwrócenie uwagi niektórych wydawców na europejską pulpę, bo można w niej znaleźć dużo dobrego materiału. Zaproponowane w drugiej połowie roku „Lincoln” czy „Long John Silver” to serie warte uwagi dla tych, którzy chcą się dobrze rozerwać przy lekturze, czego niestety nie mogę już powiedzieć o komiksach z „Fantasy Komiks”, choć nieustannie kibicując temu projektowi.

Koniec roku ucieszył mnie podwójną dawką kontynuacji mojej ulubionej serii – „Thorgala”. W ogóle, w tym roku postanowiłem zabrać się za to, co lubię najbardziej i wystartowałem z blogiem poświęconym thorgalowemu uniwersum. Rozwój serii o kolejne cykle przedstawia pewną prawdę – zdecydowanie mniej kosztuje utrzymanie przy sobie starego klienta, niż zdobycie nowego, więc mniejszym ryzykiem wydawniczym jest spin-off znanej marki, niż zupełnie nowy tytuł. Zwiększając liczbę albumów ukazujących się pod znanym szyldem, zarówno oficyna Le Lombard (w przypadku „Thorgala”), czy Dargaud (w przypadku „XIII”, której seria główna doczekała się kontynuacji, obok rozwijającego się cyklu pobocznego „XIII Mystery”), trzyma przy sobie stałą grupę wiernych odbiorców.

Wydaje mi się, że o ile pojedyncze komiksy (niech to będą nawet bezsprzeczne hity, a pierwszy taki pojawił się już na samym początku roku – „Pinokio”) mają to do siebie, że rozbłyskują na scenie na jakiś moment i potem naturalną koleją rzeczy medialnie przygasają (wyczerpuje się również ich nakład, ku wielkiej uciesze wydawców), o sile rynku decydują publikowane serie, bo pojedynczy komiks można kupić okazyjnie. Często można sobie na niego pozwolić pomimo wysokiej ceny, pasuje nawet na prezent, ale to przywiązanie czytelników do serii zadecyduje, czy wydawca będzie czuł się pewnie na scenie wydawniczej. Szczególnie w gorszych czasach.

Z tego, co można było zaobserwować w ostatnich dwunastu miesiącach, wydawcy nie czuli się najpewniej, na co wpływ miał nie tylko demonizowany VAT, ale niestety działalność sieci Empik. A poza tym, szeroko rozumiany kryzys. Wystarczy spojrzeć na giganta. Egmont postawił na pewniaki – czeka na „Thorgala”, wznawia „Asteriksa” i eksploruje uniwersum „Star Wars”, zamiast kontynuować chociażby „Largo Wincha” (zdawałoby się markę uznaną na Zachodzie, pisaną przez świetnego scenarzystę, zaproponowaną polskiemu czytelnikowi w przystępnej objętościowo i cenowo formie) czy „Baśnie” (analogicznie, dobrze sprzedającą się za Oceanem serię, obsypaną licznymi nagrodami). Zakończenie projektu wydania całości „Przygód Tintina” można w zasadzie zawdzięczać premierze filmu opartego na serii Hergégo.

Jak to zwykle bywa, kiedy rynek nie chłonie importowanych produktów, lepiej na tym wychodzą produkty rodzime. Stąd przy ogólnym zwolnieniu, niemała ilość publikacji polskich twórców. I to nie tylko twórców wspieranych marką przez obracające większymi pieniędzmi wydawnictwa, ale szukających dla siebie miejsca w publikacjach zinowych. Mnie szczególnie ucieszyły kolejne „Rewolucje”. Jeśli Mateusz Skutnik faktycznie chce wydawać jeden album swojej sztandarowej serii każdego roku – to świetnie. A jeśli obok tego na półce księgarskiej jest miejsce dla „Henryka Kaydana” – tym lepiej. Na pozycje pokroju „Czasem” zawsze i wszędzie znajdzie się chętny.

W perspektywie roku cieszy mnie to, że pomimo medialnego szumu wokół „Chopin. New Romantic”, Kulturze Gniewu udało się przygotować „Tymczasem” – album, który, w moim odczuciu, dużo lepiej pokazuje, w jaki sposób komiks może służyć do promocji. Wydanie tych dwóch pozycji w pewien sposób spina dla mnie mijający rok. Szkoda, że media nie znajdą faktu wydania albumu Janusza i Truścińskiego godnym przybliżenia milionom Polaków.

Na całe szczęście próby dotarcia z komiksem do szerszej publiki były w tym roku liczne. Myślę, że dodatek lokalny w formie komiksu w katowickiej „Gazecie Wyborczej” jest tego doskonałym przykładem. Pokazuje też, że siła leży w inicjatywach lokalnych. Aktywna w wymiarze lokalnym jest bez wątpienia ekipa „Ziniola” i mnie przyprawia mnie o uśmiech satysfakcji fakt, że w mieście, w którym mieszkam (Lublin), komiks zaczyna coraz częściej pojawiać się w świadomości ludzi, jako pełnoprawna forma komunikacji, niekoniecznie, jako nie wiadomo jaka forma sztuki.

Jeżeli czegoś dziś mi brakuje w polskim komiksowym internecie, to jest Komiksowej Agencji Prasowej Wrak. Jest mi szczerze przykro, bo śledziłem newsy przygotowywane przez Jarka Obważanka od samego początku działalności jego autorskiej strony. Korzystając z danej mi okazji - myślę, że w imieniu wielu czytających te słowa - wielkie dzięki za ten ogromy wysiłek włożony, Jarku!

Patrząc z optymizmem w przyszłość, w 2012 chciałbym móc przeczytać nie mniejszą ilość dobrych komiksów. Pierwsze zapowiedzi pozwalają mi wierzyć, że jest szansa, by postawić na półce pozycje, do których z przyjemnością będę wracał. Czekam również na miłe zaskoczenia. Dobry polski album o piłce nożnej wydany w okolicach finałów UEFA EURO 2012 byłby dla mnie największą frajdą! Fajnie byłoby móc zajrzeć do nowej „Skargi utraconych ziem” czy do komiksów Mariniego – dobrych czytadeł z Zachodu nigdy za wiele.


Mikołaj Ratka (redaktor magazynu Kazet, nadzorujący obecnie prace nad antologią gliwicką):

Gdyby kolejne lata oceniać na podstawie ilości festiwali, pseudofestiwali, komiksowych spotkań i wydarzeń okołokomiksowych, mijający rok byłby pewnie dotychczas najlepszym. Rosnąca rokrocznie liczba imprez nie przekłada się niestety na poprawę sytuacji komiksu w Polsce. Komiks jest w odwrocie i nie mam na myśli jedynie empikowych półek. Za „krok wstecz” uważam aferę wokół antologii „Chopin New Romantic”. Histeryczna reakcja mediów, żenujące wypowiedzi polityków i wielu ludzi świata kultury, groźby spalenia nakładu – to wszystko robiło wrażenie. I chociaż temat przebrzmiał, szkoda, że konsekwencji za bezmyślność i nierzetelność nie ponieśli inicjatorzy afery i dziennikarze, a po raz kolejny de facto oberwał komiks. Najwidoczniej, raz na jakiś czas ktoś nam musi boleśnie przypomnieć, że kwestia postrzegania historii obrazkowych nie zmienia się od lat i nieprędko się zmieni.

Zostawiając ten temat za sobą, przechodzę do publikacji, bo tych interesujących na polskim rynku, jak co roku ukazało się sporo. Uwadze czytelników polecam przede wszystkim komiksy z wydawnictwa Post – znakomitego „Mglistego Billy'ego” i kolejną odsłonę przygód „Corto Maltese” – oraz Centrali – wyśmienicie wydanego „Matadora” oraz „Stuck Rubber Baby”. Warto sięgnąć po „Zeszyty komiksowe”, z każdym numerem coraz lepsze i ładniejsze. Mówiąc o najlepszych komiksach roku 2011 nie sposób nie wymienić „Pinokia” od Kultury Gniewu (mimo iż wydany został w grudniu 2010 roku) oraz dwóch kolejnych tomów „Fistaszków” wydanych przez Naszą Księgarnię. Z pozycji zagranicznych zawsze chętnie polecę mojego ulubionego Jasona, chociaż tym razem, w „Isle of 100 000 graves” wydaje się być w nieco słabszej formie. Na komiksowe wydarzenie roku prawdopodobnie wyrośnie „Habibi” Thompsona, ale z pełnym przekonaniem będę mógł to stwierdzić dopiero po lekturze. Najlepszy komiks, jaki mogłem przeczytać w tym roku to jednak „El invierno del dibujante”. Autorem jest, znany również u nas, Paco Roca. Jego najnowsza opowieść w rodzinnej Hiszpanii od razu została okrzyknięta arcydziełem. Komiks opowiada o oficynie Bruguera i rysownikach tworzących dla niej w epoce frankizmu. Największą zaletą pozycji jest wielowątkowa fabuła i złożona konstrukcja, które dają się interpretować na wiele sposobów. Kwestią czasu jest, kiedy komiks będzie można przeczytać w języku francuskim i angielskim. A może też i po polsku?

2 komentarze:

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

@Mikołaj Ratka "Z pozycji zagranicznych zawsze chętnie polecę mojego ulubionego Jasona, chociaż tym razem, w „Isle of 100 000 graves” wydaje się być w nieco słabszej formie. "

Też byłem trochę zawiedziony. To chyba głównie dlatego, że ilustrował cudzy scenariusz, który sam w sobie nie był zły, ale w trakcie lektury wiele razy miałem wrażenie, że równie dobrze mógłby rysować go ktoś inny. Może jeśli byłby to twórca posługujący się bardziej realistycznym, mniej umownym rysunkiem, mogłoby to wyjść tej historii na dobre. Tyle, że wtedy bym się prawdopodobnie tym komiksem nie zainteresował...

tO mY: pisze...

@ Mikołaju: "El Invierno del Dibujante" czytałem też. I też uważam, że to dobry komiks, ale podobnie jak "Dublines" Zapico jednak hermetyczny. Chyba na obecną chwilę zbyt hermetyczny na polski rynek. Inna sprawa na ile hiszpańscy czytelnicy kojarzą te wszystkie nazwiska?